środa, 31 października 2012
niedziela, 28 października 2012
pomarańczowa królowa
Wielkimi
krokami zbliża się halloween. Zdecydowanie nie jest to moje ulubione święto i
w ogóle nie jestem zwolenniczką przenoszenia amerykańskich zwyczajów na grunt polski.
Czające się na
sklepowych wystawach potwory, tekturowe zombie, mroczne wampiry i powycinane
dynie zaczynają wręcz zalewać nasze centra handlowe. Ale spopularyzowanie tego
święta w Polsce pociągnęło za sobą jedną korzyć, dynia na dobre zagościła w
naszych kuchniach! Moim zdaniem niekwestionowana królowa warzyw!
Do niedawna to
warzywo kojarzyło nam się niemal wyłącznie z pestkami skubanymi w długie zimowe
wieczory przed telewizorem. Całe szczęście to się zmieniło i dziś możemy
znaleźć niezliczone przepisy na dynię marynowaną na słodko, konfiturę z dyni,
ciasto z dyni i wiele, wiele innych. Ja jednak, ponieważ zdecydowanie zaliczam się do
zupolubnych, chciałam przedstawić dziś krem z dyni. Bo nie ma nic lepszego na zimne,
jesienne wieczory niż rozgrzewająca pyszna zupa!
Zupa z dyni:
składniki:
1 kg dyni
duża cebula
kawałek korzenia imbiru – 2-3 cm
4 szklanki wywaru warzywnego (może być z kostki)
2 łyżki oliwy
czarny pieprz
sól
śmietana
prażone pestki z dyni
duża cebula
kawałek korzenia imbiru – 2-3 cm
4 szklanki wywaru warzywnego (może być z kostki)
2 łyżki oliwy
czarny pieprz
sól
śmietana
prażone pestki z dyni
sposób przygotowania:
Dojrzałą dynię po obraniu i wydrążeniu z pestek kroimy w kostkę. Obrany imbir ścieramy na tarce.
Cebulę obieramy i drobno siekamy.
W garnku o grubym dnie rozgrzewamy oliwę i podsmażamy w niej najpierw cebulę, potem dodajemy imbir, a na końcu dynię. To właśnie wyrazistość imbiru nadaje zupie intensywny i niepowtarzalny smak.
Chwilę wszystko smażymy mieszając, po czym zalewamy wywarem z jarzyn, zagotowujemy, zmniejszamy ogień i przykrywamy. Ponieważ ja lubię „cienkie” zupki zalewam wszystko gotującą się wodą a nie wywarem. Następnie zostawiamy garnek na małym ogniu 15 minut.
Po tym czasie dynia powinna być całkiem miękka.
Całość miksujemy, przyprawiamy solą i pieprzem. Na talerzu dekorujemy zupę odrobiną śmietany lub jeśli ktoś woli naturalnym jogurtem i uprażonymi na patelni lub w piekarniku pestkami z dyni.
Całość pycha! :)
Oczywiście zupa nie wyszłaby taka pyszna gdyby nie dwaj, oddani swojej pracy, asystenci! :))
Oczywiście zupa nie wyszłaby taka pyszna gdyby nie dwaj, oddani swojej pracy, asystenci! :))
czwartek, 25 października 2012
dzień kundelka czyli kocio-psi post sentymentalny
Od dłuższego
czasu zbierałam się żeby poświęcić jeden post moim wcześniejszym zwierzakom,
które dzieliły ze mną życie przez kilkanaście lat.
Postanowiłam skorzystać z okazji, że dzisiaj jest dzień kundelka i
przedstawić Wam kundliczkę Ayę i kotkę Sarę. Dwa zwierzaki, które zagościły w mym
sercu na całe życie dlatego nie mogę ich pominąć kocio psim blogu.
W lutym 1991 r. do naszego domu wprowadziła się dwumiesięczna kotka Sara. Ponieważ zawsze marzyłam o persie moja mama postanowiła i zrobić prezent niespodziankę. Niestety nie mam jej zdjęć z tego okresu, bo aparaty cyfrowe wtedy nie istniały, a mój tata, jedyny posiadacz aparatu w rodzinie w tym czasie, nie przepadał (jeszcze!) za zwierzakami więc kotka nie była priorytetowym obiektem do jego zdjęć ;)
Sara przez
całe swoje życie była filigranowa, ważyła jako dorosły kot jakieś 2,5kg czego
absolutnie nie było widać przez gąszcz futra. A ponieważ dawała się dotykać
tylko rodzinie każdy kto przychodził mówił „jaki wielki kotek” i hyc od razu do
głaskania zwierzaka. A Sara nie była kotem z gatunku przytulnych i kolanowych
nad czym ubolewałam. Stroniła od łóżka, kolan i obcych rąk. Pozwalała się
głaskać tylko najbliższej rodzinie, resztę od razu drapała, przez co była określana
przez znajomych wrednym kotem… A przecież była po prostu indywidualistką!
Jak przystało
na prawdziwą indywidualistkę najbardziej na świecie kochała groszek i kukurydzę
z puszki ;)
24 listopada
1991 r. do domu królowej Sary trafił mały giermek (a właściwie giermka;)) mała dwumiesięczna Aya – kundel urody przecudnej. Jak można się było spodziewać, Sara
małego pędraka nie przywitała z otwartymi łapkami, a właściwie przywitała się
jedną łapką zostawiając pazur na psim nosie… Nie będę owijać w bawełnę, zwierzaki
nigdy się nie zaprzyjaźniły, bo Sara, jako arystokratka, nigdy by się nie
zadawała z małym szczekającym obsrańcem! Zresztą z dużym też nie miała ochoty;)
Jedyne zdjęcie, które udało im się wspólnie zrobić to to zamieszczone obok. Owszem zwierzaki się tolerowały i chyba
późniejszych latach bardziej udawały obojętność w stosunku do siebie, bo jeśli
tylko któraś zapiszczała albo zamiauczała ta druga natychmiast biegła sprawdzić
co się dzieje!
Była niezmordowana w zabawie! Potrafiła biegać za rzucaną zabawką półtorej godziny, a nam ręce odpadały ze zmęczenia. A w psich gonitwach nie miała sobie rónych. Nawet hart nie potrafił jej dogonić. Ta niespożyta energia kipiała w niej w zasadzie przez całe życie
Aycia była z
nami przez prawie 12 lat. Po mojej wyprowadzce z domu zaczęła chorować a
lekarze w zasadzie nie wiedzieli co jej jest. Odeszła 3 kwietnia 2003 r.
Równo rok później pojawił się w naszym domu Sam. Historię jego pojawienia się opisywałam tutaj
Równo rok później pojawił się w naszym domu Sam. Historię jego pojawienia się opisywałam tutaj
Jak się można
było spodziewać Sara, mimo sędziwego wieku, nie przyjęła Sama w domu przyjaźniej
niż Ayę. Na dzień dobry zostawiła mu pazura na nosie i od pierwszych chwili
ustaliła hierarchię w domu ;) Sam i Sara dzielili razem dom jeszcze przez
półtora roku. Kicia odeszła 27 listopada 2005 r. w wieku 15 lat.
Mam nadzieję, że obydwie z Ayą hasają szczęśliwe za Tęczowym Mostem.
sobota, 20 października 2012
jakie kolory widzą koty
Kiedy byłam dzieckiem nie było zbyt wielu publikacji na temat życia i zachowania kotów. Na wsi nikt nie chodził z kotem do weterynarza (choć w tej kwestii pewnie niewiele się zmieniło…), a kastracje i sterylizacje były sporadyczne i na ogół spowodowane problemami zdrowotnymi
Tak jak z
biegiem lat zmieniała się wiedza Polaków dotycząca dbania o koty tak zmieniały
się poglądy naukowców na temat tego jakie kolory widzą koty.
Pamiętam, że
kiedy trafiła do rodzinnego domu moja ukochana kotka Sara (kiedyś poświęcę jej osobny
post), moja mama wyczytała gdzieś, że ponoć koty najlepiej widzą kolor czerwony dlatego
Sara dostała miseczkę na jedzenie w takim właśnie kolorze ;))
Jak pokazuje
poniższy tekst, teza ta ponoć nie była prawdziwa.
Najwięcej danych potwierdza jednak, że najlepiej widzą światło o krótkiej i średniej długości fali, a więc kolory: fioletowy i niebieski, cały zakres zielonego oraz żółty i potrafią je odróżniać od siebie, natomiast nie dostrzegają i nie odróżniają w ogóle gamy czerwieni. Kolory: czerwony, pomarańczowy i brązowy znajdują się poza zakresem kocich możliwości i są postrzegane jako różne odcienie szarości lub niebiesko-fioletowego. Barwy widziane przez kota są też zdecydowanie mniej intensywne, nieco wypłowiałe. Koty doskonale radzą sobie za to z rozmaitymi subtelnymi odcieniami szarości, dzięki czemu łatwiej rozpoznają przedmioty przy bardzo ograniczonej ilości światła. W dzień koty mają znacznie gorszy i mniej ostry wzrok niż ludzie - aby widzieć wyraźnie i ostro jakiś przedmiot, kot musi się znajdować w odległości 6 metrów, natomiast człowiek widziałby go już z 30 metrów.”*
Oczywiście żadne badanie naukowców nie są w stanie na 100% stwierdzić jak zwierzęta postrzegają świat. Są to jedynie wnioski wyciągnięte na postawie budowy oczu i wiedzy na jakie długości fali reagują ich fotoreceptory.
Ja jednak, obserwując mojego Lucka, chyba nie zgodzę się poglądami naukowców, że koty nie dostrzegają czerwieni. Jak pokazują zdjęcia Lucenty ma wielką słabość do jedzenia w czerwonym kolorze ;))
*Cytat pochodzi z artykułu „Kolory kociego świata” ŚwiatKotów.pl
poniedziałek, 8 października 2012
wtorek, 2 października 2012
pies w mięcie z jabłkami i nalewka z kotem
Kiedyś moją
ulubioną porą roku była wiosna. Wiadomo, wszystko po zimowym letargu budzi się
do życia, kwitnie, zielenieje a świat
się wyostrza. Niezaprzeczalnie wiosna jest piękna, ale z wiekiem stała się dla
mnie taka oczywista…
Lucek
towarzyszył mi w całym procesie robienia nalewki, począwszy od mycia owoców aż
do zalania alkoholem, którego zapach jak widać wcale go nie odstraszył… Kocie życie nie jest łatwe. Codziennie jest tyle obowiązków przy kontroli jakości każdego produktu...
A oto przepis na moją nalewkę z ciemnych winogron:
Winogrona płuczemy, obieramy z szypułek i wsypujemy do słoja, tak by sięgały 2 cm poniżej jego górnej krawędzi. Zalewamy je spirytusem 95% aby owoce były całkowicie przykryte. Słój dokładnie zamykamy i odstawiamy na 6 tygodni. Po tym czasie alkohol zlewamy do butelek, albo innego słoja. Następnie owoce zasypujemy cukrem, 2 - 2,5 szklanki (jeśli ktoś woli słodszą), na każdy litr czystego alkoholu. Następnie naczynie pozostawiamy w ciepłym miejscu, często nim potrząsając i czekamy aż cukier całkowicie się rozpuści. Po tym czasie zlewamy syrop, łączymy z nalewem alkoholowym i pozostawiamy nalewkę do sklarowania. Nalewkę można pic po 1 miesiącu ( jeśli przetrwa tak długo…) a im starsza tym lepsza. Zasypywanie owoców cukrem na samym końcu, już po zlaniu alkoholu, sprawia, że wydobywa on cały pozostały sok i intensywny zapach. Nalewka powstaje mocno alkoholowa, ciemna i gęsta od aromatu, nie za słodka, ale pełna owocowego smaku. Nie można się jej oprzeć i jest idealna na przeziębienie ;))
W moim
osobistym rankingu pór roku absolutnie na prowadzenie wysunęła się jesień. Wiele
osób nie docenia jej piękna i kiedy tylko temperatura spada po niżej 20 stopni
zaczynają narzekać, że zimno, że dni krótsze, że pada deszcz.
Ale w
ostatnich latach natura nas rozpieszcza i deszczowe smutne dni zostały
zastąpione piękną polską złotą jesienią.
Dopiero kilka lat temu dostrzegłam, że wrześniowe i październikowe
słońce ma najpiękniejszy kolor w ciągu całego roku. Swoją barwą podkreśla złocące
się korony drzew, spadające liście i piękno jesiennych kwiatów. Czyż nie cudownie jest chodzić po parku i brodzić nogami w szeleszczących
liściach albo zbierać kasztany i wkładać je do kieszeni kurtek i płaszczy?
Jesienne jabłka i gruszki są nasycone letnim słońcem i smakują wtedy wybornie.
Chłonę ciepłe, jesienne
słońce , bo wiem, że za chwilę będę musiała się z nim rozstać na długie
miesiące. Pragnę zatrzymać czas i staram się cieszyć każdą chwilą.
Właśnie w
ostatnią, wrześniową niedzielę wybrałam się z moją siostra, szwagrem, siostrzeńcem
i Samem na wieś. Celem tego wyjazdu były oczywiście owoce, które pozostały na
drzewach a był to już ostatni dzwonek żeby je zebrać przed jesiennymi przymrozkami. Sam, rzecz jasna,
sprawdzał jakość wszystkiego co zerwaliśmy, czy aby nie zgniłe albo nie za
kwaśne i czy kształtem przypadkiem nie odbiega od normy! Przy okazji wytarzał się w mięcie, pogonił kilka spadających liści i pobiegał wśród żołędzi.
Moim
osobistym celem wyjazdu były winogrona. Małe, prawie czarne domowe winogrona, w
ogóle nie przypominające w smaku i wyglądzie tych sklepowych, przez wielu niedoceniane. Suche, słoneczne lato sprawiło, że w tym roku obrodziły wyjątkowo
obficie a ich słodycz złamana kwaskowatością skórki sprawia, że w smaku są
niepowtarzalne. Ale jeszcze bardziej od jedzenia tych owoców lubię robić z nich
nalewkę i na chwilę tego zbioru czekałam od lutego kiedy to wypiłam ostatnią
kroplę zrobionej w zeszłym roku. Przepisów na nalewkę jest dziesiątki i każdy
musi znaleźć idealny dla siebie. Jedni zalewają owoce wódką inni spirytusem 75%
a jeszcze inni tym 95%. Jedni wolą tradycyjną wytrawną nalewkę gdzie owoce
zalewane są alkoholem bez żadnych dodatków a inni dodają do smaku cukru. Ja ze
swoim przepisem jestem gdzieś po środku tych smaków i w zeszłym roku sprawdził
się idealnie, dlatego nalewka zniknęła w błyskawicznym tempie przy pomocy moich
przyjaciół ;)
Oczywiście jak tylko wróciłam do domu to zaraz zabrałam się do roboty.
A oto przepis na moją nalewkę z ciemnych winogron:
Winogrona płuczemy, obieramy z szypułek i wsypujemy do słoja, tak by sięgały 2 cm poniżej jego górnej krawędzi. Zalewamy je spirytusem 95% aby owoce były całkowicie przykryte. Słój dokładnie zamykamy i odstawiamy na 6 tygodni. Po tym czasie alkohol zlewamy do butelek, albo innego słoja. Następnie owoce zasypujemy cukrem, 2 - 2,5 szklanki (jeśli ktoś woli słodszą), na każdy litr czystego alkoholu. Następnie naczynie pozostawiamy w ciepłym miejscu, często nim potrząsając i czekamy aż cukier całkowicie się rozpuści. Po tym czasie zlewamy syrop, łączymy z nalewem alkoholowym i pozostawiamy nalewkę do sklarowania. Nalewkę można pic po 1 miesiącu ( jeśli przetrwa tak długo…) a im starsza tym lepsza. Zasypywanie owoców cukrem na samym końcu, już po zlaniu alkoholu, sprawia, że wydobywa on cały pozostały sok i intensywny zapach. Nalewka powstaje mocno alkoholowa, ciemna i gęsta od aromatu, nie za słodka, ale pełna owocowego smaku. Nie można się jej oprzeć i jest idealna na przeziębienie ;))
Subskrybuj:
Posty (Atom)